Wywiad z Robertem dla portalu fantasta.pl
źródło: fantasta.pl
Z autorem rozmawia Maciej Rybicki.Maciej Rybicki: Od premiery „Pamięci wszystkich słów” minęło już trochę czasu. Co spowodowało najdłuższą jak dotąd przerwę między kolejnymi książkami?
Robert M. Wegner: Było kilka przyczyn, wśród nich takie, na które nie miałem wpływu jak na przykład zmiany w pracy, kłopoty zdrowotne i inne zjawiska w które obfituje zwykłe życie, oraz takie, które były moją winą. Do tych ostatnich zaliczam pewne pomysły ulepszeń, które przyszły mi do głowy na finiszu książki. Coś, co miało być lekkim szlifnięciem, okazało się wielomiesięczną pracą, z nieustannym sprawdzaniem i przepisywaniem połowy tomu. Ale uważam, że było warto.
M. R.: Czy praca nad trzecią powieścią cyklu różniła się jakoś od pracy nad poprzednimi?
R. M. W.: Odrobinę. Wiedziałem, co chcę napisać i w jakim miejscu cyklu muszę się znaleźć na koniec. W pewnym sensie była to najważniejsza z dotychczasowych powieści, więc z jej pisaniem wiązała się większa presja. I to chyba główna różnica między tą książką a poprzednimi.
M. R.: Gdybyś miał wymienić trzy największe różnice między „Każdym martwym marzeniem” a wcześniejszymi osłonami Meekhanu, co by to było?
R. M. W.: Książka podsumowuje kilka wątków, które zaczęły się w poprzednich tomach, udziela odpowiedzi na kilka pytań i oczywiście, stawia nowe. Nie sądzę, by różnice były jakieś olbrzymie, w końcu to część jednego cyklu. Sporo się jednak nauczyłem przy jej pisaniu, choć pewnie to samo mogę powiedzieć o każdej poprzedniej powieści.
M. R.: Skąd się wziął tytuł powieści?
R. M. W.: Z fragmentu „Pamięci wszystkich słów”. Oraz z głównego wątku fabularnego, jakim jest w tej książce odkrywanie prawdy o naturze świata. Myślę, że bardziej szczegółowa odpowiedź stałaby się nielichym spojlerem.
M. R.: Co dla Ciebie jest wyznacznikiem konwencji fantasy? Pytam, gdyż patrząc na, jak dotąd, pięcioksiąg meekhański widać pewną ewolucję – od obrazków bardzo „ludzkich”, wręcz wyzutych z elementu nadnaturalnego, po wyraźny zwrot w kierunku opowieści wychodzących poza rzeczywistość bliską naszej. Druga część pytania: Czy taki zwrot od „low fantasy” do „high fantasy” był w przypadku Meekhanu czymś planowanym?
R. M. W.: Ale mi się wydaje, że tak z 99% fantasy wychodzi poza rzeczywistość bliską naszej. Jak inaczej wyjaśnisz Martinowskie smoki, wielotonowe bestie latające z gracją jaskółek? Już z pierwszych dwóch tomach opowiadań zamieściłem elementy, które ludzie lubiący szufladki zakwalifikowaliby do „high fantasy” jak na przykład wydarzenia z końcówki Południa, czy wizje Altsina. Jeśli tworzę świat, którego ontologia zawiera takie elementy jak dająca się kierować umysłem Moc będąca źródłem wszelkiej magii oraz motyw dusz i duchów, mogących łączyć się w coraz potężniejsze byty, lub dzielić w razie potrzeby, to muszę konsekwentnie wykorzystać te elementy. Bo to właśnie opowieść o takim miejscu ze wszystkimi konsekwencjami istnienia pewnych zasad. I będę w zależności od fabularnych potrzeb tak jak do tej pory krążył między „low” a „high” a jeśli komuś do szczęścia potrzebne są etykiety niech używa w odniesieniu do Meekhanu określenia „medium”. Bo jak zauważyłem tego przedrostka niemal się nie używa.
M. R.: Kontynuując myśl z poprzedniego pytania (tak, wiem, że pojawiało się ono już milion razy) – na ile historia opisana w „Opowieściach z meekhańskiego pogranicza” jest już zaplanowana a na ile powstaje spontanicznie?
R. M. W.: Stwierdzę z przymrużeniem oka, że jest zaplanowana dość dokładnie, ale pisze się spontanicznie. To trochę tak, jakbym pisał powieść historyczną o II WŚ. Wiem oczywiście, kto i kiedy zdobył Berlin, ale mógłby opisując te wydarzenia wybierać iluś tam bohaterów z setek, albo tysięcy możliwych. Podobnie jest z Meekhanem. Zakończenie znam od dawna, jednak zostało do niego jeszcze sporo pracy, bo interesuje mnie pokazaniu kilku rzeczy, między innymi, jak zmienia się świat poddany traumatycznej wręcz presji.
M. R.: Wiadomo, że każdy pisarz chciałby stworzyć powieść kompletną, ale gdybyś miał wybrać jedną rzecz, za którą twoja książka byłaby pamiętana po wsze czasy – co by to było? Fabuła? Postacie? Świat?
R. M. W.: Ty tak serio? To jakby pytać kucharza czy chciałby, by jego potrawa była oceniania za smak, zapach, walory zdrowotne czy sposób podania. Powiem Ci, jak to widzę, mam świat i bohaterów i to generuje fabułę, gdyby świat był nijaki a ludzie w nim żyjący nudni, to z fabuły byłyby nici. Fabuła wpływa jednak na bohaterów, którzy zmieniają się a czasem, jak na przykład Deana, wpływają na kształt świata, w następstwie czego dochodzi do kolejnych wydarzeń, które mają wpływ na innych bohaterów, i tak się to kręci. To rodzaj nierozłącznej całości gdzie każdy element jest jednakowo ważny choć czasem jeden lub drugi bardziej wysuwa się na prowadzenie.
M. R.: Wcześniejsze pytanie pojawia się nieprzypadkowo. W mojej opinii Twoja twórczość zawsze cechowała się niezwykle dopracowanym światem, bogatym, logicznym i pełnym detali. Chciałbym więc spytać jak ważna jest dla Ciebie scenografia? Czy w ogóle w przypadku fantastyki można mówić o „tylko scenografii”?
R. M. W.: Istniej takie określenie jak „kołek, na którym zawieszamy niewiarę” określający na ile jesteśmy w stanie kupić jakąś wymyśloną opowieść. No to, kontynuując tę przenośnię, gdzie zamocujemy taki kołek jak nie na ścianie? A czymże jest ściana, jak nie elementem dekoracji, tła? Wiesz do czego zmierzam. Tworząc jakąś historię musisz osadzić ją w świecie na tyle żywym by czytelnik nie miał poczucia dyskomfortu, by fikcyjna rzeczywistość go nie uwierała. Więc, szczególnie w przypadku cykli fantasy, scenografia musi być dopracowana. Zwłaszcza, że spora ilość danych dotyczących pseudośredniowiecznych krain jest weryfikowalna.
M. R.: Jest jakiś aspekt świata Meekhanu, który szczególnie lubisz? Postać, lokacja lub wątek?
R. M. W.: Altsin. Pierwsza postać, która pojawiła się w tym świecie, zanim nawet powstał Meekhan. Opowiadanie o złodzieju, który zostaje wynajęty do ukradzenia pewnej błyskotki, ale natyka się na zarażonego wilkołactwem właściciela tejże, było pierwszym, które ukończyłem. W szkole podstawowej, dla ścisłości, więc nawet gdyby przetrwało, nikt by go nigdy nie zobaczył. W sumie to ono dało pierwszy impuls do budowania własnego świata. Zacząłem kombinować, w jakim mieście mój bohater żyje, z kim to miasto handluje, jakiego kraju jest częścią, jacy bogowie mają tam swoje świątynie i dlaczego. No i w ten sposób rozwijałem świat. A poza tym złodziej ma poczucie humoru najbardziej zbliżone do mojego i podobny upór.
M. R.: A szerzej – czy jest np. jakiś specyficzny rodzaj scen które lubisz? Czytając kolejne tomy „Opowieści…” można dojść do wniosku, że to batalistyka zajmuje w Twojej twórczości szczególne miejsce.
R. M. W.: Piszę fantasy z mocnymi akcentami militarnymi, pojedynki, potyczki i bitwy zajmują w nim sporo miejsca, ale przecież sam tytuł serii „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” sugeruje, że tak będzie. Pogranicza zawsze były miejscem konfliktów, w naszym świecie ostatnim takim, mocno zmitologizowanym swego czasu, był Dziki Zachód, z pojedynkami w samo południe, dzielnymi szeryfami stawiającymi czoła całym bandom, wozami odważnych osadników przemierzającymi prerię i kawalerią, która zawsze przybywa w ostatniej chwili. Podobnie jest u mnie, na styku kultur, plemion, tradycji i religii konflikty są nieuchronne, choć staram się też pokazywać jak różne ludy docierają się do siebie. A co do samej batalistyki w „Pamięci wszystkich słów” właściwie jej nie ma a niektórzy czytelnicy uznali to za szczególną zaletę książki.
M. R.: To teraz z nieco innej beczki: jak u Roberta Wegnera wygląda proces pracy nad tekstem? Od początkowych pomysłów do momentu gdy książka ląduje w rękach czytelników.
R. M. W.: Siedzę i piszę pozwalając się prowadzić historii. Czasem zaczynam od tego, że bohater nie robi nic konkretnego, siedzi, rozmyśla wspomina, ubiera się, po czym ktoś do niego dołącza i zaczyna się dialog, zawiązanie akcji i jakoś leci. Trzymam się zawsze głównego pomysłu, czyli „o czym” ma być dana scena, ale „jak” ją opiszę i ile rzeczy wpadnie mi do głowy w trakcie to czysta przyjemność ze spontanicznego tkania opowieści. To wersja dotycząca pracy nad poszczególnymi rozdziałami czy wątkami, ale w przypadku całej książki wygląda do podobnie. Wiem, o czym ma być książka i jaką część głównej cyklu chcę w niej umieścić. A reszta idzie sama. Oczywiście, takie pisanie, bez konspektu i z grubsza zarysowanym planem ma swoje wady, zdarza się, że „popłynę” z jakimś wątkiem i trzeba go skracać albo wyrzucać. Ale jak na razie to rzadkie przypadki.
M. R.: A przeciętny „dzień pisarza”?
R. M. W.: To znaczy taki wolny od zarabiania na chleb? Śniadanie, mocna czarna herbata albo kawa z mlekiem, przegląd ostatnio napisanych rzeczy z redakcją i poprawianiem błędów i dalsza robota. Tak jakoś to idzie w idealnym dniu.
M. R.: Jeśli wciąż aktualne Cały czas łączysz pisanie z pracą zawodową. Myślałeś o przejściu na zawodowstwo?
R. M. W.: Mam rodzinę na utrzymaniu i jestem dość praktycznym człowiekiem. Jeśli kiedykolwiek spróbuję przejść na zawodowstwo, zrobię to po odpowiednich przygotowaniach, odłożeniu pewnych oszczędności i przekonaniu żony, że z jednej wypłaty da się wyżyć. Ale oczywiście, jak większość pisarzy fantastyki w Polsce, chciałbym.
M. R.: Na konwentach spotykasz się często z innymi autorami – rozmawiacie czasem o swojej twórczości od strony warsztatowej?
R. M. W.: Wiesz, że nie. Rozmowy pisarskie są o wszystkim i o niczym, czasem o literaturze, niekiedy o „dupie Maryni”. Te spotkania mają dość luźny charakter, więc jest po prostu sympatycznie.
M. R.: A same konwenty? Jesteś ich częstym gościem i, jak się wydaje, masz świetny kontakt z fanami. Traktujesz je jako część pracy pisarza czy jest w tym też jakiś element rozrywki?
R. M. W.: Nie wiem, czy trzy, cztery konwenty w skali roku od razu czynią mnie częstym ich gościem, choć z pewnością są autorzy rzadziej się na nich pokazujący niż ja. Bez wątpienia jednak dość regularnie bywam na tych największych, Pyrkonie, WDF-ach, Coperniconie czy Polconie. I traktuję to zarówno jako część pracy pisarza, jak i świetną rozrywkę. Na konwentach poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi, osób z pasją, luzem, poczuciem humoru i wewnętrznym światłem. I dla mnie osobiście jest to „główna wygrana” bywania na konwentach.
M. R.: Skoro jesteśmy przy konwentach – pytanie, które chyba musi paść: będzie kolejny Zajdel?
R. M. W.: No jak ja mam odpowiedzieć na takie prowokacyjne pytanie? Oczywiście, że będzie. Jednak nie wiadomo dla kogo, nieprawdaż? Książka jest wydana dość późno, czasu na jej przeczytanie będzie mało, mogę się nawet nie załapać do nominacji. A jeśli mi się uda, to o tym, kto otrzyma nagrodę im. Janusza A. Zajdla zdecydują, jak co roku, czytelnicy. I to stanowi od zawsze jej największą wartość.
M. R.: A co dla Ciebie znaczą dotychczasowe nagrody? Bądź co bądź jesteś jedynym autorem, który zgarnął „zajdlowy dublet” dwa razy. Czujesz presję?
R. M. W.: Same nagrody dodają skrzydeł, dosłownie. Człowiek czuje, że jego praca ma sens i w jakiś sposób jest ważna. Ale nie myślę o nich zbyt często, bo uważam że najważniejsze książki i opowiadania to te, których jeszcze nie napisałem. Statuetki za Zajdle, Sfinksy i Żuławie mam pochowane, żeby nikt nie zrobił sobie nimi krzywdy, bo są albo ciężkie, albo kruche, zaś jedyną presję, jaką czuję to chęć napisania jak najlepszego tekstu.
M. R.: Sukces na rodzimym poletku już odniosłeś. Pierwsze wydania zagraniczne już się pojawiły. Gdzie poza Polską Meekhan został wydany i z jakim spotkał się odbiorem?
R. M. W.: Na razie w Czechach i Rosji. I w Rosji właśnie odniosły całkiem spory sukces. Zdobyły kilka nagród branżowych oraz, co jest znacznie ważniejsze, spore i wciąż rosnące grono fanów. To bardzo miłe i budujące dla autora.
M. R.: Dalszy krok w literackich podbojach? Może jakaś gra komputerowa albo serial na Netlfiksie?
R. M. W.: Oczywiście odbieram non stop telefony z zastrzeżonych numerów, w których ktoś nawija coś o filmach, ale zawsze okazuje się, że to telemarketerzy z HBO. Tak więc na razie cisza.
M. R.: A tak poważnie, pojawiały się jakieś propozycje adaptacji „Opowieści…” w innych mediach?
R. M. W.: A tak na poważnie to było trochę propozycji gier, ale najważniejszą przeszkodą, także dla mnie, jest to, że cykl jeszcze nie jest skończony. Produkcja dobrej gry planszowej trwa od roku do trzech lat, jaki miałaby ta praca sens, gdyby wredny autor w międzyczasie wydał książkę zmieniającą zasady rządzące uniwersum. Poza tym taka praca musi się twórcom zwrócić, więc lepiej inwestować w sprawdzone i popularniejsze marki.
M. R.: Fantasy wydaje się być ostatnio na fali, w zasadzie stała się nieodłączną częścią popkulturowego mainstreamu. To otwiera spore możliwości. Jak zachęciłbyś do swoich tekstów czytelników spoza fandomu?
R. M. W.: Popkultura, mainstream i fantasy w jednym zdaniu. No, no, widzę, że lubisz takie łamańce. Nie ma wątpliwości, że za popularnością nie tylko fantasy, ale fantastyki jako takiej stoją inne media z kinem i telewizją grającymi pierwsze skrzypce. Większość blockbusterów ostatniego dziesięciolecia to fantastyka z „Władcą pierścieni” i ekranizacjami Marvela na czele, większość najlepiej się sprzedających seriali to fantastyka i nic nie zapowiada spadku tej tendencji. I gdybym Ci powiedział, że mnie to martwi to miałbyś prawo nazwać mnie kłamcą. Natomiast moje książki czyta spora grupa osób spoza tzw. fandomu, nawet takie, które nie interesują się fantastyką i najczęściej mówią mi, że to są po prostu dobre książki. I wiesz co? Nie kłócę się z nimi. Nigdy.
M. R.: Nie pozostaje chyba nic innego jak zasiąść do lektury „Każdego martwego marzenia”. Dziękuję za rozmowę i do przeczytania.
R. M. W.: Ja również dziękuję. Było mi bardzo miło.
Komentarze
Prześlij komentarz